Za mną najintensywniejszy dzień w ostatnich miesiącach. A mowa o wczoraj.
Najpierw pojechałam do Krakowa, w sprawach zawodowo - uczelnianych, prawie dwie godziny w samochodzie, zawracanie na alei Mickiewicza i szukanie miejsca, w którym można by zaparkować.
Po trzech godzinach powrót do domu, pizza na obiad, nowe szpilki na deser ;-) Czarne, wysokie... - gdyby można było kliknąć "Lubię to!", byłaby pierwsza!
Wieczorem aerobik - ćwiczenia na stepie, na początku nie nadążałam, ale po 15 minutach byłam tak szczęśliwa, że tam jestem, że było mi wszystko jedno, że mi się te kroki mieszają. Lubię takie dni.
Sprowokowało mnie to do przemyśleń o lekcjach kultury fizycznej w szkole. Byłam pierwsza. Pierwsza do przynoszenia zwolnień i zapominania stroju. Pierwsza do tego, by się wymigać od ćwiczeń. Wolałam z Panią woźną liście zamiatać niż ćwiczyć. I do tej pory myślałam, że to wynika z mojej nienawiści do sportu. Nic bardziej mylnego! Sport lubię, ale konkretny. A w szkole:
1. Przebieranie się w 30 osób w toalecie o powierzchni 16 metrów kwadratowych albo w zawilgoconej (przez obecność niczym nie oddzielonych od reszty pryszniców) szatni.
2. Brak konkretnego programu ćwiczeń - raz podskoki, raz przewroty, raz skoki przez skrzynię.
Z liceum pamiętam, że najpierw ćwiczyliśmy odbijanie piłką do siatkówki, po trzech zdaje się lekcjach dostałyśmy piłkę do ręcznej i kazano nam grać... A potem do kosza i tak dalej...
3. Korytarz - często miejsce naszych zajęć, bo: (a) w podstawówce sala dostawała się chłopakom, którzy byli głośniejsi i za bardzo by przeszkadzali na korytarzu (b) w gimnazjum budynek był nowy i nie było sali; (c) w liceum była hala sportowa - elegancka, często odbywały się tam zawody nawet na poziomie województwa, a jak się nie odbywały to lekcje w-f miały tam jednocześnie trzy klasy - co z tego, że duża, jak się zabijaliśmy o siebie.
A teraz - miła muzyka, konkretne ćwiczenia. Instruktorka wyjaśnia, co czemu służy, co robić jak, żeby było dobrze, czego nie robić, żeby się nie przeforsować i, co dla mnie bardzo ważne - przy trudniejszych ćwiczeniach dodaje "jeśli nie potrafisz, zostań w pozycji..." - człowiek wie, że nie wszystko musi umieć i zamiast tego może robić coś prostszego.
ja też byłam w liceum pierwsza do ściemniania na wuefie... średnio 3 razy na miesiąc zgłaszałam niedysponowanie... a zaraz po liceum, na studiach zaczęłam chodzić na fitness i pokochałam to strasznie! i podpisuję sie pod Twoimi przyczynami tego stanu - też pamiętam zatłoczone szatnie, zero wyboru co kto lubi tylko trzeba było biegać, fikać koziołki, grać w kosza (a fuj!), a jak kiedyś poprosiłyśmy o aerobik to wuefista nam powiedział, że tego w programie nie ma...
OdpowiedzUsuńI szpileczek i aerobiku zazdroszcze;)
OdpowiedzUsuńJa jeszcze torche musze poczekać i na jedno i na drugie.
Na w-f to w podstawówce nie mielismy sami wiec głownie biegalismy albo w coś graliśmy, a w średniej tez zazwyczaj sciemniałam, bo glównie to fikołki, a najbardziej a wręcz panicznie bałam sie skrzyni i kozla i nigdy przez to nie przeskoczyłam.
I pamiętam tę szczesliwość aerobikowa i nie ważne czy cos wychodzi czy nie, ważne że wiesz ze nie musisz i ze widzisz ze jednak z każdym dniem możesz wiecej;)
Ja bym jeszcze do tego wszystkiego dodała, że np. 20 minut musieliśmy pieszo przed tymi zajęciami chodzić na stadion, a później po prawie 1,5 godzinnym bieganiu itp. wracać (też 20 minut pieszo) spocone na zajęcia.
OdpowiedzUsuńFree Spirit
Byłam matoł totalny z w-fu! Dopiero na studiach odetchnęłam, bo tam ,,upośledzonych'' ruchowo było więcej! Aerobik od kilku lat uwielbiam...
OdpowiedzUsuńOlu program programem, ale te ćwiczenia proponowane mi w szkole w ogóle się nie układały w żadną całość - każda lekcja była oderwana od poprzedniej.
OdpowiedzUsuńStokrotko I właśnie to mnie cieszy - nie umiesz do końca wykonywać tych ćwiczeń, ale nie rezygnujesz.
FS te wasz w-f to trwał ze dwie godziny. A wracanie potem na lekcje - koszmar!
Zgago my poloniści i sport...