wtorek, 20 grudnia 2011

Kalendarz

Co roku w okolicach Bożego Narodzenia kupuję kalendarz. Książkowy, w formacie A5. Bez obrazków, złotych myśli i porad kulinarnych. Z pozoru zeszyt - tylko z ponumerowanymi stronami. Choć wydawać może się to mało interesujące, zawsze celebruję ten moment. Wpisuję do kalendarza podstawowe informacje, mam wtedy w ręku swój najlepszy długopis, a charakterem pisma staram się scharakteryzować siebie - właściciela.

Potem kalendarz służy mi przez cały rok do zapisywania tego, co najistotniejsze: kiedy trzeba odesłać umowę, do kiedy napisać kolejny artykuł, którego dnia pojechać do szkoły. I choć potrafię nie zajrzeć do kalendarza cały tydzień, bez niego czułabym się źle. Wyznacza mi całoroczny rytm istnienia. Brzmi to pewnie wystarczająco patetycznie, by zastanowić się, jakim szaleńcem trzeba być, by nie pracując w korporacji nad międzynarodowym projektem, tak uzależnić się od kalendarza. Mój kalendarz pozwala mi jednak w odpowiednim momencie skupić się i opanować samoistny chaos.

W tym roku kalendarz będzie miał jeszcze jedną funkcję. Z tyłu znajdą się tytuły wszystkich przeczytanych książek. Tych czytanych prywatnie, przy  nocnej lampce i tych studiowanych w największym skupieniu i ołówkiem pod ręką.

O czytaniu jako wartości samej w sobie napiszę innym razem.

środa, 14 grudnia 2011

Na "Listy do M." wybierałam się kilka razy. Na samym początku tuż po premierze, postanowiłam zamówić bilety na kilka godzin przed seansem. Zwykle nie było problemów. Żeby obejrzeć Listy musiałabym rezerwować miejsca co najmniej tydzień przed seansem. Zrezygnowałam, licząc, że tłumy w kinie skończą się po tygodniu, dwóch i pójdę obejrzeć film na spokojnie, w pustej sali kinowej. Nic bardziej mylnego! W końcu miałam rezerwację na niedzielę. Świetne miejsca, z tyłu - tak lubię i z boku - tak najwygodniej. Czekały na mnie od pięciu dni i perspektywa niedzieli w kinie bardzo mnie ucieszyła. Nie na długo. Mąż musiał iść do pracy a ja odwołałam rezerwację. Zamówiłam bilety na wczoraj i udało się. W końcu obejrzałam "Listy do M.".

Uświadomiłam sobie, jak smutne są święta bez dzieci. Czasem nasze wolne dni przypominają Wigilię Małgorzaty i Wojtka.  Jest jedzenie, są rozmowy, filmy, spacery. Tylko nikt nie biega wokół i nie rozlewa soku na wyczyszczony dywan. 

Było refleksyjnie. Nauczyłam się też mówić "psia dupa" i nie zawaham się tego użyć, kiedy będzie trzeba ;-)

Na razie, walczę (psia dupa) z katarem, czy tam przeziębieniem. Mam chyba lekko podniesioną temperaturę. Do niedzieli chyba przejdzie? W poniedziałek muszę być w Krakowie.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Groupon.pl - korzystacie?

Mam możliwość skorzystania z rocznego kursu języka angielskiego za 89zł (przez dwa lata płaciłam po 180zł miesięcznie za swój angielski).

Korzystacie z Groupon? Gdzie jest haczyk?

Waham się, czy nie wykupić tego kursu, ponieważ języków obcych nigdy dość. Nie chcę jednak wplątać się w jakąś niekorzystną dla mnie umowę...

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Piszę ostatnio rzadko, bo studia i praca pochłonęły mnie bez reszty. Nie mam wolnego czasu i... bardzo mnie to cieszy! Dlatego też dziś mój wpis będzie niejako podwójny. Po pierwsze wybrałam się w daleką podróż do Krakowa. Po drugie: ocet, skórka od banana i oliwka dla dzieci.

Daleka podróż do Krakowa

Zawsze do Krakowa jechałam samochodem i zwykle "prowadził mnie Krzysztof Hołowczyc:"-) W sobotę wybrałam się autobusem, więc swój wyjazd potraktowałam jako daleką podróż do miasta królów polskich. Kilka dni wcześniej namierzyłam dworzec, piętnaście razy zapytałam, czy autobus na pewno jeździ też w soboty, wywołałam grymas na twarzy Pani z informacji, pytając, jak często kursy wypadają z przyczyn ogólnie zwanych technicznymi. 
Oczywiście założyłam, że mnie okradną i pobiją, więc do kieszeni włożyłam kartkę z telefonem do męża i do Klarki, która, wiedząc że będę bywać w Krakowie, podarowała mi na wszelki wypadek swój numer. Oczywiście mam je wpisane w swojej komórce, ale - jak mi ukradną telefon, to skąd wezmę Klarki numer. Numer męża pamiętam (jako jedyny z przyczyn oczywistych), ale - jak mnie pobiją i stracę pamięć tudzież przytomność, może jakiś dobry człowiek znajdzie go i poinformuje rodzinę. Jednym zdaniem: bałam się jak nie wiem co!

W autobus wsiadłam o 7.28, 9.15 byłam już w Krakowie. Mapa, którą narysowałam dzień wcześniej (bo w drukarce skończył się tusz), okazała się być niepotrzebna, ponieważ przystanek, na którym wysiadłam był na Mickiewicza, gdzie studiuję, jakieś 100 metrów od celu mej podróży. 1:0 dla mnie - pomyślałam - jednocześnie modląc się, by skończyło się przed zmrokiem, bo jak nic pójdę w złym kierunku na przystanek powrotny! Skończyło się o 15.00, więc udało się! 15: 29 wsiadłam w autobus do miasteczka, z którego odebrał mnie mąż. 

W autobusie ludzie i ludziska - młodzi, starzy, w beretach, z gołymi nerkami (...) - Polska to bardzo różnorodny kraj. 

W którymś momencie usiedli za mną jacyś nastoletni panowie. I rozmawiają. Nie przytoczę dosłownie, ale idea będzie zachowana: "Aleś mu wczoraj przyjeb** aż się krwią  ci** zalał, pierdolen*** jeden ze wsi jeban**" "A jak kur**! Się ma talent, to się likwiduje dziadostwo jeba**". I tak z dwadzieścia minut. Po czym wstali, podeszli do drzwi i słowami: "Dziękujemy, do widzenia" pożegnali się z kierowcą.

Ocet, skórka od banana i oliwka dla dzieci

Sprzątać trzeba, bo inaczej się nie da! - mawiam czasem sama do siebie, bo kto by chciał słuchać o sprzątaniu. Zwykle kupowałam różne środki chemiczne. Wiedząc, że to nieekologiczne starałam się nie przesadzać z ilością. Ostatnio, oglądając program "Czysta chata" w TV 4, dowiedziałam się sporo o tym, że warto je zastąpić środkami naturalnymi. 


Powiem od razu - mycie samą wodą to dla mnie nie jest mycie, więc podłogi i naczynia nadal zmywam przy użyciu środków chemicznych. Podobnie jest z wanną i ubikacją. 
Kamień z prysznicowej słuchawki zejdzie, gdy zamoczymy ją w wodzie (1 litr) ze szklanką octu. Boazerię najlepiej nabłyszczać odrobiną oliwy z oliwek (4 łyżki) z wodą (2 łyżki) i chyba także octem. Metalowy zlew  będzie się błyszczał, gdy "wypastujemy" go oliwką dla dzieci. A liście naszych kwiatów świetnie czyści się skórką od banana - dziś testowałam! 

Uświadomiłam sobie, że przynajmniej w kuchni, w której przecież przygotowuję posiłki, powinnam ograniczyć użycie wszelkiej maści chemii. Wnętrze lodówki i tak myłam zawsze wodą z octem, ale teraz przyrządziłam taki roztwór (proporcja wg własnego uznania: pół szklanki octu, do tego woda w butelce - spryskiwaczu o pojemności 750ml). Będzie do mycia blatów, parapetu, czy pieca. 

Ciekawostka: umycie lustra pianką do golenia podobno sprawia, że lustro nie zaparuje nam podczas kąpieli. Dziś umyłam swoje w ten sposób. Nieźle musiałam się namachać ręką, żeby się ładnie świeciło a czy działa - zobaczymy (w telewizji działało:-))

Pozdrawiam Was wszystkich!

piątek, 18 listopada 2011

Dzieci wykształconych

Każdy chce mieć zdrowe dziecko. I żeby w szkole nie miało kłopotów, bo tak sobie mama z tatą myślą, że jak dziecko od szóstego roku życia zachowuje się "nieszablonowo", to potem z wiekiem ta nieszablonowość pójdzie w stronę chuligaństwa. I nikt mi nie wmówi, że dobremu uczniowi więcej nie uchodzi płazem - przecież nie chciał(a), każdemu może się zdarzyć. 

Gorzej, gdy matka z ojcem dyrektorują w szpitalu albo banku a syn Michaś w szkole sobie nie radzi. Na nic tłumaczenia wychowawcy, który gestykulując, przekonuje mamusię, że syn uczynny i wita każdego z daleka, i nigdy się nie spóźnia, i w akademii zawsze chce brać udział, i stara się jak nikt inny! Mama Michasia kocha, ale nie chce, by syn nie miał nawet matury. 

Czy mama się nie stara? A może tato nie zajmuje się dzieckiem wystarczająco? Nic z tych rzeczy. Z Michasiem rodzice się bawią, zabierają do kina, spacerują po parku, uczą odpowiedzialności, powierzając w opiece pieska. Z Michasiem rodzice odrabiają lekcje. Czasem mama, czasem tata. Czasem tylko sprawdzają, żeby Michaś potrafił też sam. Co to za matka, która cały czas nad dzieckiem stoi i pilnuje każdego posunięcia pióra! Zadania Michasia zawsze odrobione, książki spakowane. Bo Michaś w gruncie rzeczy się stara. Jest obowiązkowym dzieckiem. 


Michaś jest w czwartej klasie. Wczoraj mama prosiła: Michał, pamiętasz ile było cztery razy osiem? Michaś, choć bardzo się stara, nie wie. A dwa razy siedem? Michaś nie wie. 
Mama czule głaszcze go po głowie. Tak by chciała, żeby synowi lepiej szło w szkole. Żeby, jaka tata opowie mu o średniowiecznym Krakowie, to chociaż zapamiętał imię króla albo że dowiedział się o powstaniu Akademii Krakowskiej.  

Brzmi stereotypowo. Wiem.

poniedziałek, 14 listopada 2011

O jedzeniu

Czasem mam tak, że kilka dni chodzi za mną jakaś potrawa. I tu nawet nie chodzi o rzeczy, które można kupić i zjeść, ale takie, które jadłam gdzieś, pięknie przyrządzone i teraz mi się chce.

Po pierwsze: pierogi ze szpinakiem. Nigdy nie jadłam szpinaku. Nie sądziłam, że w ogóle może smakować. Byłam pewna, że to coś pomiędzy groszkiem, który lubię i brokułami, które też lubię, ale jeść nie jadłam.
Muszę zerwać z mitem, który głosi, że pierogi zrobić umieją tylko babcie pamiętające recepturę jeszcze z czasów własnej babci. Zrobię pierogi.

Po drugie: łosoś. Jadłam łososia kilka razy w życiu, zawsze w wydaniu restauracyjnym. Sama chętnie przyrządzam filet  z tilapii. Mintaj to sam lód - kupujesz kg ryby, po rozmrożeniu zostaje ci dziesięć deko filetu i parę litrów wody. Sola jakoś mi nie podeszła. A panga - well, well, well - legendy mówią, że w dalekiej krainie hoduje się to żyjątko w wyjątkowo kreatywny sposób, więc zrezygnowałam na starcie. Filety z tilapii są po prostu "mięsiste". Panieruje się to, jak schabowego, potem się nie rozwala przy smażeniu a potem jeszcze świetnie smakuje. No ale - zaraz, zaraz  - łosoś w tradycyjnej panierce? Nie, nie nie. To musi być coś wyjątkowego.

Po trzecie: kończą mi się zapasy moich buraczków. Zrobiłam wprawdzie zaledwie siedem słoików, ale dziś w szafce zauważyłam tylko jeden. Reszta, w składzie dwuosobowym, pożarta;-) Dorobię, bo są pyszne.

A może ktoś robi i ma sprawdzone przepisy? 

niedziela, 13 listopada 2011

Wracam

Długo nie pisałam, bo nie chciałam pisać o smutkach i troskach. Zwłaszcza tych, które w obliczu prawdziwych problemów są po prostu infantylne. Rzeczywiście było tak, że miałam dość siebie. I nie wiem, czy spowodowała to jesień, czy zwyczajnie dopadające czasem ludzi gorsze chwile.

Dziękuję za wysyłane na moją skrzynkę kartki i listy. Zachowam je jako najlepszy środek na trudne chwile.
Spotkałam się ze zrozumieniem i empatią. Ktoś mi dał kopniaka, ktoś pogłaskał. Wszystko było mi lekarstwem.

Poprzedni weekend spędziłam w Krakowie na wyjeździe służbowym w ramach pracy wykonywanej na studiach.  Coś dziwnego jest w tym mieście. Z jednej strony chciałoby się powiedzieć, że miasto jest zbyt tłoczne, z drugiej jakoś to nikomu nie przeszkadza.
Jedzenie w restauracji Wierzynek, choć w porcjach idealnych dla mnie (a nie normalnych ludzi, którzy zjadają normalne ilości jedzenia), przepyszne. Wielu narzekało, że porcje właśnie za małe, dla mnie wszystko było po prostu wspaniałe. I podane tak inaczej, niż do tej pory zdarzało mi się widzieć.
Podziemia Krakowskiego Rynku - wielkie multimedialne przedsięwzięcie. Do młodych chyba nie da dotrzeć się inaczej niż przez makiety, po których się chodzi albo się ich dotyka. Polecam każdemu, nawet jeśli nie interesuję się historią.
"Klu programu" (rzecz jasna nie części oficjalnej a momentu określanego mianem <<czas wolny>>) - Wedel na Rynku Głównym. Firmowa kawiarnia/cukiernia, w której najróżniejszymi deserami i kawami powstającymi przy udziale oryginalnych produktów Fabryki Przyjemności. Kolejki do stolików mówią same za siebie. Warto. Niech namiastką będzie wizyta na stronie: http://wedelpijalnie.pl/lokale/krakow_-_czekoladowy_sklep/39

Ostatnio dużo pracuję, poza tym piszę referaty, wnioski...
Wracam do Was.