piątek, 18 listopada 2011

Dzieci wykształconych

Każdy chce mieć zdrowe dziecko. I żeby w szkole nie miało kłopotów, bo tak sobie mama z tatą myślą, że jak dziecko od szóstego roku życia zachowuje się "nieszablonowo", to potem z wiekiem ta nieszablonowość pójdzie w stronę chuligaństwa. I nikt mi nie wmówi, że dobremu uczniowi więcej nie uchodzi płazem - przecież nie chciał(a), każdemu może się zdarzyć. 

Gorzej, gdy matka z ojcem dyrektorują w szpitalu albo banku a syn Michaś w szkole sobie nie radzi. Na nic tłumaczenia wychowawcy, który gestykulując, przekonuje mamusię, że syn uczynny i wita każdego z daleka, i nigdy się nie spóźnia, i w akademii zawsze chce brać udział, i stara się jak nikt inny! Mama Michasia kocha, ale nie chce, by syn nie miał nawet matury. 

Czy mama się nie stara? A może tato nie zajmuje się dzieckiem wystarczająco? Nic z tych rzeczy. Z Michasiem rodzice się bawią, zabierają do kina, spacerują po parku, uczą odpowiedzialności, powierzając w opiece pieska. Z Michasiem rodzice odrabiają lekcje. Czasem mama, czasem tata. Czasem tylko sprawdzają, żeby Michaś potrafił też sam. Co to za matka, która cały czas nad dzieckiem stoi i pilnuje każdego posunięcia pióra! Zadania Michasia zawsze odrobione, książki spakowane. Bo Michaś w gruncie rzeczy się stara. Jest obowiązkowym dzieckiem. 


Michaś jest w czwartej klasie. Wczoraj mama prosiła: Michał, pamiętasz ile było cztery razy osiem? Michaś, choć bardzo się stara, nie wie. A dwa razy siedem? Michaś nie wie. 
Mama czule głaszcze go po głowie. Tak by chciała, żeby synowi lepiej szło w szkole. Żeby, jaka tata opowie mu o średniowiecznym Krakowie, to chociaż zapamiętał imię króla albo że dowiedział się o powstaniu Akademii Krakowskiej.  

Brzmi stereotypowo. Wiem.

poniedziałek, 14 listopada 2011

O jedzeniu

Czasem mam tak, że kilka dni chodzi za mną jakaś potrawa. I tu nawet nie chodzi o rzeczy, które można kupić i zjeść, ale takie, które jadłam gdzieś, pięknie przyrządzone i teraz mi się chce.

Po pierwsze: pierogi ze szpinakiem. Nigdy nie jadłam szpinaku. Nie sądziłam, że w ogóle może smakować. Byłam pewna, że to coś pomiędzy groszkiem, który lubię i brokułami, które też lubię, ale jeść nie jadłam.
Muszę zerwać z mitem, który głosi, że pierogi zrobić umieją tylko babcie pamiętające recepturę jeszcze z czasów własnej babci. Zrobię pierogi.

Po drugie: łosoś. Jadłam łososia kilka razy w życiu, zawsze w wydaniu restauracyjnym. Sama chętnie przyrządzam filet  z tilapii. Mintaj to sam lód - kupujesz kg ryby, po rozmrożeniu zostaje ci dziesięć deko filetu i parę litrów wody. Sola jakoś mi nie podeszła. A panga - well, well, well - legendy mówią, że w dalekiej krainie hoduje się to żyjątko w wyjątkowo kreatywny sposób, więc zrezygnowałam na starcie. Filety z tilapii są po prostu "mięsiste". Panieruje się to, jak schabowego, potem się nie rozwala przy smażeniu a potem jeszcze świetnie smakuje. No ale - zaraz, zaraz  - łosoś w tradycyjnej panierce? Nie, nie nie. To musi być coś wyjątkowego.

Po trzecie: kończą mi się zapasy moich buraczków. Zrobiłam wprawdzie zaledwie siedem słoików, ale dziś w szafce zauważyłam tylko jeden. Reszta, w składzie dwuosobowym, pożarta;-) Dorobię, bo są pyszne.

A może ktoś robi i ma sprawdzone przepisy? 

niedziela, 13 listopada 2011

Wracam

Długo nie pisałam, bo nie chciałam pisać o smutkach i troskach. Zwłaszcza tych, które w obliczu prawdziwych problemów są po prostu infantylne. Rzeczywiście było tak, że miałam dość siebie. I nie wiem, czy spowodowała to jesień, czy zwyczajnie dopadające czasem ludzi gorsze chwile.

Dziękuję za wysyłane na moją skrzynkę kartki i listy. Zachowam je jako najlepszy środek na trudne chwile.
Spotkałam się ze zrozumieniem i empatią. Ktoś mi dał kopniaka, ktoś pogłaskał. Wszystko było mi lekarstwem.

Poprzedni weekend spędziłam w Krakowie na wyjeździe służbowym w ramach pracy wykonywanej na studiach.  Coś dziwnego jest w tym mieście. Z jednej strony chciałoby się powiedzieć, że miasto jest zbyt tłoczne, z drugiej jakoś to nikomu nie przeszkadza.
Jedzenie w restauracji Wierzynek, choć w porcjach idealnych dla mnie (a nie normalnych ludzi, którzy zjadają normalne ilości jedzenia), przepyszne. Wielu narzekało, że porcje właśnie za małe, dla mnie wszystko było po prostu wspaniałe. I podane tak inaczej, niż do tej pory zdarzało mi się widzieć.
Podziemia Krakowskiego Rynku - wielkie multimedialne przedsięwzięcie. Do młodych chyba nie da dotrzeć się inaczej niż przez makiety, po których się chodzi albo się ich dotyka. Polecam każdemu, nawet jeśli nie interesuję się historią.
"Klu programu" (rzecz jasna nie części oficjalnej a momentu określanego mianem <<czas wolny>>) - Wedel na Rynku Głównym. Firmowa kawiarnia/cukiernia, w której najróżniejszymi deserami i kawami powstającymi przy udziale oryginalnych produktów Fabryki Przyjemności. Kolejki do stolików mówią same za siebie. Warto. Niech namiastką będzie wizyta na stronie: http://wedelpijalnie.pl/lokale/krakow_-_czekoladowy_sklep/39

Ostatnio dużo pracuję, poza tym piszę referaty, wnioski...
Wracam do Was.

piątek, 4 listopada 2011

O mężach, żonach i pieniądzach

Dziękuję za wsparcie. Wasze maile, wiadomości, wszelkie sygnały sympatii wywołały wiele uśmiechu na mojej twarzy.
Dni mijają mi zwyczajnie. Może trochę się uspokoiłam, może zdążyłam się przyzwyczaić do tego, że "jest mi szaro". 

Pomijając to wszystko, dostałam wiadomość od pewnej Pani Redaktor. Pani Marta przeczytała na moim poprzednim blogu post o tym, jak ludzie w związkach dzielą się i gospodarują pieniędzmi. 
Jeśli u którejkolwiek Was/Waszych przyjaciół, znajomych to kobieta dba w związku  o finanse a mąż/partner "dostaje" kieszonkowe lub w ogóle nie jest zainteresowany tym, jak wydawane są pieniądze  - zostawia to Wam i jednocześnie zgadzacie się o tym opowiedzieć, proszę o wiadomość.

Żeby wprowadzić Was w klimat, przeklejam mój post: 


Mój mąż to dobry człowiek. Robi dla mnie o wiele więcej niż kiedykolwiek bym się spodziewała, że ktokolwiek dla mnie zrobi. I choć kiedyś liczyłam na to, że zacznie zwracać uwagę na porządek wokół siebie a potem zmywać ... szybko mi przeszło, bo ideały są po prostu nudne!

Mąż W. daje jej co tydzień 600 zł. Za te pieniądze W. kupuje jedzenie i płaci rachunki. Znając realia życia i wydatki, które ponosi W. to całkiem spora kwota. Zawsze coś jej jeszcze zostaje. Jednak i tak nie wydaje mi się to być w porządku - dlaczego ten mąż jej "wylicza" te 600 zł? Czy  nie powinno być tak, że pieniądze są wspólne i jak W. robi zakupy, to bierze tyle ile potrzebuje i jak płaci za prąd i wodę to też wyjmuje pieniądze z konta i po prostu wydaje na to, co służy także mężowi i córce?

Mój mąż nigdy nie spowiadał mnie z wydawanych pieniędzy. Nigdy nie zarzucił, że wydałam za dużo albo że nie umiem oszczędzać. Może nigdy nie miał okazji a może mąż W. boi się tę okazję mieć?
Większe zakupy robimy wspólnie. Droższe i nie będące pierwszej potrzeby wydatki (buty, które zwyczajnie mi się spodobały i są już kolejną parą butów tego typu; gra, która lada dzień pojawi się na rynku...) po prostu omawiamy - czy warto, czy można i czy jest sens.


Prawie były mąż mojej kuzynki dawał jej codziennie 10zł. Za to miała kupić coś do jedzenia dla niego i siebie oraz wszystko to, co potrzebne dla ich córeczki - wtedy kilkumiesięcznej.


Moja znajoma ze studiów daje mężowi miesięcznie 100zł kieszonkowego (oboje pracują), które on wydaje jak chce - może iść na piwo, może kupić sobie płytę, branżową gazetę lub książkę. Czasem chwali się, że go nie kontroluje, bo z tymi 100zł robi co chce :-) Niestety nie zapytałam, czy sama też ma do wydania to 100zł. A może ma mniej a może więcej? To ona trzyma w domu kartę z bankomatu i kasę. Mąż potrzebuje zatankować - przychodzi do niej, potrzebuje na składkę w pracy - też przychodzi. Nie musi o pieniądze prosić, zwyczajnie ona mu je daje. To może i wygodne - ma 100zł, żeby nie latał codziennie po piątaka na colę a jak chce na coś więcej, przychodzi do żony :-)


To taka sama forma wyliczania, jak u W. - z tą różnicą, że W. dostaje więcej i kupuje za to rzeczy "dla domu" - jak jej zostanie, ma dla siebie. 
I tak się czasem zastanawiam, czy prezent na Walentynki albo Boże Narodzenie też kupuje jej z tej stówki, czy może tydzień wcześniej przychodzi po pieniądze? 

Wasze blogi odwiedzę za kilka dni - jutro wyjeżdżam na konferencję do Krakowa.